Triticum Insectum
Posts : 14 Posty fabularne : 11
| Temat: Triticum Insectum Sro Lut 05, 2020 9:36 pm | |
|
» «
Miano: Triticum Insectum, "Mącznik"
Data urodzenia: Rok 3185 (29 lat)
Typ elfa: Pół-elf
Klasa społeczna: Kundel
Przynależność: Zwykły obywatel
Profesja: Robotnik na wynajem, bierze każdą fuchę
» «
- CECHY WYGLĄDU:
Insectum trudno wykryć wśród szarego tłumu. Wzrok przebiega po nim jak po szarej ścianie i za pierwszym razem nie w sposób nawet zauważyć, że się na niego patrzy. Jego zarys wydaje się być niekształtny, odbiega w różne najdziwniejsze strony i rozmywa się mdło na tle. Jeśli jednak, przez pech czy też z własnej woli, nasze spojrzenie trafi na niego ponownie, można się poważnie zdziwić, iż takie kuriozum nam jakimś cudem umkneło. Osobnik pokryty jest od góry do dołu najróżniejszymi szmatami, tak wielokrotnie zszywanymi, prutymi, zaszywanymi na nowo oraz połączonymi licznie łatkami, że aż trudno uwierzyć, że się to wszystko trzyma. Wszystkie z nich są opięte ciasno na wychudzonej sylwetce, nie ukazując ani kszty skóry. Jedynie gdy spojrzy się wyżej, na sam wieszchołęk liczącego 185 centymetrów ciała, spoza szmat wystają dwie rzeczy. Pierwszą, na której natychmiast zatrzymuje się nasz wzrok, jest para ciemnozłotych oczu, najczęściej uktwionych w jednym, konkretnym miejscu, jakby Insectim nad czymś głęboko rozmyślał. Trudno na nich utrzymać spojrzenie, bowiem barwa tęczówek zdaje się zmieniać irytująco pod wpływem światła, przez co ich kolor nieustannie graniczy między, trudno to określić, brązem?, brudną żółcią?, a nagle, przez ten losowy promyk słońca, złotem. Jeśli spyta się Insectum o barwę jego oczu, odpowie, że są brązowe. Tylko dlaczego jawnie było widać, że przez chwilę były złote? Zdrażnione spojrzenie instynktownie zjeżdża niżej na drugą z widocznych rzeczy. Jest nim wielgachny, biały uśmiech. Kolejne zaskoczenie. Skąd brudas, ten łachmaniarz cały w popiole i brudzie, może mieć białe zęby? A jednak ma. Chudy jak gałązka, urąbany oraz śmierdzący, a perełki błyszczą się niczym polerowane. Czasami tylko je szkorbut męczy, ale poza tym wszystko gra i tańczy. Poza tymi dwoma ewenementami, trudno spostrzec coś więcej. Gdy zaskoczenie minie, Insectum ponownie się rozmywa. Twarz ma okrytą najmniej, jedynie warstwą szarych bandaży i brakuje mu końcówki lewego ucha. Paru palców również mu brakuje, serdecznego lewej dłoni, małego oraz opuszka środkowego prawej. Ruchy jego są osowiałe, jakby był oszołomiony, jednak w razie potrzeby potrafi wybudzić się z tego stanu. Podobno ma włosy, ale tylko po jednej stronie czaszki, po której, nie wiadomo. Ma bardzo dużo kieszeni, mimo, że do upchnięcia całego jego majątku wystarczyłyby trzy, z jakiegoś powodu lubi w nich trzymać robaki. Czasami ma buty, a czasami nie, różnie z tym bywa.
- NATURA:
Po Insectum możnaby spodziewać się wszystkiego, ale na pewno nie tego, że jest istotą amoralną i nieoczekiwanie kumatą. Pojęcia dobra i zła praktycznie dla niego nie istnieją, nie wierzy w winę, a zasady moralne są jedynie czymś, co trzeba przestrzegać, aby mieć spokój. Nie posiada żadnego wewnętrznego kodeksu. Jego świat oparty jest na prostych zachowaniach, nawykach i insynktach, którym każdy według niego podlega i podchodzi przez to do wszystkiego bardzo rzeczowo. Rzeczy się dzieją bez powodu, albo, tylko dlatego, że mogły. Emocje są jedynie czymś, co wydaje jego ciało, w odpowiedzi na warunki, w których się znalazło, a jedzenie chociażby, karmą do dalszego bytu. Takie zimne podejście pomogło mu w zmaganiach z trudnymi przeżyciami, życiu w nędzy oraz nie wpadaniu w wir beznadziejności. Insectum nie daje jednak wejść całkowicie temu skrajnemu sceptycyzmowi na głowę, bo inaczej dawno by popadł w czarną melancholię, a poza tym strasznie go to podejście, mimo swojej skuteczności w przetrwaniu, wkurza. Bo mimo wszystko, w głębi duszy, jest osobą miękką i odrobinę ckliwą, która wmawia sobie wiele rzeczy. Jest typem osoby, która poratuje od czasu do czasu karalucha, lecz jeśli zależeć będzie od tego jej życie, zmiażdzy go na miazgę i zje. Wracając do cech bardziej przyziemnych, jego upodobanych, na których skupia się bardziej, Insectum zawsze jest głodny. Zawsze. Głód jest jego drugą duszą, drugą naturą, która króluje w jego życiu od niepamiętnych czasów i zasnuwa swe macki w najgłębsze odmęty jego historii. Insectum Triticum za każdym razem z wypiekami pod bandażami wspomina czasy, w których dobrze zjadł. Jest przyzwyczajony do ciężkiej roboty i dawno weszła mu w krew. Aż trudno uwierzyć, że takie chuchro potrafi tak długo, bez padnięcia trupem, dwoić się i troić. Dopiero jak się spojrzy uważniej, dostrzega się to, jak często Insectum zaciska z bólu zęby. Łachmaniarz wydaje się unikać kontaktu fizycznego, jest bardzo opiekuńczy w stosunku do swoich szmat i dba o nie najlepiej, jak potrafi. Mało mu trzeba do szczęścia, dlatego bardzo często można go spotkać w dobrym humorze.
- PRZESZŁOŚĆ:
Otręby i mąka, tak wspomina dzieciństwo, pełno otrąb, która lepiły się do spoconego ciała niczym uporczywe komary i ta mąka, najgorsza była ta mąka. Nie ważne jak oddychałeś, zawsze wpadała ci do nosa, oblepiała włosy a później sennik, gdy zmęczony i upaprany nań padałeś. Insestum nigdy nie mógł się wyspać, bo w nocy przekręcał się z boku na bok, czując uporczywe mrowienie. Umyć się nie było siły, tym bardziej czasu, albo nawet czym. Co robić? A nic, po prostu spać, ignorować ile się da. Taktyka niewygodna dla ciała, ale przynajmniej wygodna dla głowy. Zakryć się tym nieszczęsnym kocem i już, po sprawie, jest dobrze.
W okresie, o którym mowa, Insectum bytował jako poganiacz w młynie. W zamyśle był uczącym się na młynarza czeladnikiem, ale wątpliwa była ta koncepcja i nikt tak naprawdę w nią od początku nie wierzył. Trafił do młyna nagle, zanim zdążył odrosnąć od ziemi. Matka przywlokła go wprost pod drzwi, zapukała, a po chwili było po ptokach. ‘’Dzieciak wytrzymały, nie trzeba go dużo karmić, a i pracowity” Padło z jej ust. W sumie wiedział, że tak będzie, bo nigdy za nim nie przepadała. Młynarz pomruczał, pomruczał, brakowało mu młodocianej siły roboczej, bo własnych czeladników wolał zostawić na inne roboty, sypnął groszem. Matka miała nosa, gdzie go upchnąć. Insectum było już w sumie wszystko jedno. Trach drzwiami i już miotła w dłoni. Odtąd tak miało wyglądać jego życie. Praca polegała zazwyczaj na żmudnym zamiataniu młyna, aby myszy się tak łatwo nie lęgły. Wlazło mu to w krew na tyle, że nadal łapie się na śnieniu, jak to zamiata mąkę. Ilekroć pociągnęło się miotłą po podłodze, kurhany bieli wzbijały się w powietrze, sprawiając, że wszystko wokół siwiało. Nim się obejrzałeś, mąka wisiała wysoko, a ty pastwisz się nad niewielką częścią, która została na ziemi. To, co było, zmiatałeś do wiadra. Następnie czekałeś, czekałeś, pył cię oklejał, a potem wszystko od nowa. Po chwili była noc, a ty dostajesz ochrzan od starszego czeladnika za to, że deski skrobiesz, gdy każdy śpi. A robotę trzeba zrobić, bo kolejny ochrzan.
Kiedy podrósł, trafiała mu się coraz to gorsza harówka. To zboże przeszuflować, bo kiełkować zaraz zacznie, drewno porąbać, gnój wynieść, mąkę przesypać, wyłapać buszujące karaluchy. Często również pomagał reszcie. Młynarz ganiał go jak muła po polu, dobrze wykorzystując to, że był poniekąd jego własny. Mimo wszystko Insectum nie narzekał, dobrze zdawał sobie sprawę, że za najmniejsze nieposłuszeństwo dostanie po łbie, przeto uszy trzeba położyć po sobie, a poza tym nie było tak źle, przynajmniej karmili. W domu to zawsze dostawał łyżką po łapie, gdy sięgnął po więcej, według matki hamowało to żarłoczność. Ona sama była chuda jak źdźbło trawy, a jeszcze dbała o tę cholerną talię. Insectum chciał się po prostu najeść. Chwile posiłku były jedynymi przerwami w pracy, oprócz kilku dni wolnych w miesiącu. Zbierali się przy nich wszyscy pracownicy młyna, oprócz samego młynarza, który jadał samotnie. Zostawał jedynie on i czeladnicy, dokładniej ośmiu, gdzieś z dwoje ludzi i reszta elfów, wszyscy z plebsu lub nawet niżej, najczęściej włóczęgi, którym praca z zapewnionym łóżkiem oraz wykarmieniem była jak miód na żyły. S znał ich wszystkich, choć mało kto znał S, nikt nie wiedział, jak się nazywa ani ile dokładnie ma lat, jedynie z wygody zwracano się do niego jako Białas lub Mącznik, ponieważ bez przerwy obklejony był mąką. Insectum był dzieckiem niezwykle zamkniętym, nie odzywał się prawie nic, do tego to, że krwi elfa starczy mu może do pępka, było widać z daleka. Z wiekiem było tylko coraz gorzej, widział to w oczach innych, kiedy zerkali ukradkiem znad misek. Chyba właśnie wtedy sobie uświadomił, że poza młynem nic dobrego go nie czeka. Jedyną drogą przeżycia było niczym kleszcz przeczekać pod liściem cały dzień, do kolejnej nocy. Dawno przestał myśleć o ucieczce albo o świecie na zewnątrz. Młyn był wszystkim.
A potem się porobiło. Wszystko szło spokojnie, swoją zwyczajową, ociężałą rutyną. Insectum był już wysokości miotły, swe obowiązki wykonywał niemal automatycznie, bez świadomości, tak się przyzwyczaił. Jednak czuł, że burza wisi nad młynem i coś się szykuje. Młynarz chodził rozwścieczony, lejąc częściej niż zwykle, jakby dając upust swej złości. Worki z mąką przestały schodzić, a czeladnicy porobili się pochmurni. Wkrótce schytrzył się gdzieś i podsłuchał, że konflikt młynarza i piekarza, któremu sprzedawał mąkę, osiągnął ultimatum. Oba dziady nienawidziły się z pasją, a układy były jedynym, co ich razem trzymało. Insectum więcej się w to nie zgłębiał, bo najważniejszą dla niego z wiadomości otrzymał - ma przekichane. Na jakiś czas pochowa się po kątach i jakoś to będzie. Tylko że nie było, bo zamiast trwać, Insectum wraz z zaostrzeniem się waśni musiał wspinać się na kolejne wyżyny wtapiania się w ściany. Zaczęło się od zniknięcia kilku beczek sprzed młyna, a później to było jeszcze gorzej. Młynarz posyłał na wozie to raz jakiegoś czeladnika, grożąc wylaniem na zbity pysk, to raz samego Insectum, aby ukradkiem przysporzyć szkody piekarzowi. Sytuacja niczym z komedii. Kradli chleb, wybijali okna, a gdy skończyły się pomysły, to kurze flaki do beczek z wodą wrzucili. To samo w drugą stronę, ginęły worki z mąką, szyby trzeba było zbierać z podłogi, zatykano koło młyńskie. Zamiast cichnąć, coraz to podlejsze sztuczki szły w grę. Pracownicy zaczęli pełnić wartę przed zakładami. Nic nie było zgłaszane, wszystko pod osłoną nocy, tak samo młynarz, jak i piekarz woleli nie ryzykować, że go wraz z wrogiem posądzą. Źle się działo, lecz najgorsze miało nadejść. Insectum, zmęczony, w mące, utłuczony po łbie przez młynarza, padł na łóżko. Spał na samym dole młyna, osobno od czeladników, w miejscu siwym od starości a w miejscach i zielonym od pleśni. Choć czuł się wtedy odrobinę samotnie, śpiąc z daleka od reszty, teraz wdzięczny był tej pleśni, bo go być może uratowała. Kiedyś spał razem z innymi, lecz tak bardzo się przez sen wiercił, że został wykopany na niższe piętro. Stracił świadomość niemal od razu, nawet nie zdjąwszy ubrania. Sennik okrywała mąka i otręby, ale on starał się nie zwracać na to uwagi. Błogo mu było nareszcie się położyć. Ledwie czując własne istnienie, leżał bez przytomności, czasami przewracając się jedynie niespokojnie z boku na bok.
A tu nagle sru przez okno wprost na jego sennik, dokładniej na twarz, ogień palący jak żar z wnętrza ziemi. Koc, pod którym leżał, zapalił się niczym zapałka. Insectum zerwał się jak rażony piorunem, odrzucając przykrycie. Wrażenie, że ból zapłonął w całym jego ciele, uderzyło go z siłą młota. Poczuł, że skóra mu się topi. Rzucił się w desperacji na ziemię i zaczął tarzać się po tej pleśni. Był tylko ogień oraz palące cierpienie, a jedynym pragnieniem S stało się, aby to wszystko się skończyło. Zbiegła się reszta mieszkańców młyna, przywołana krzykiem. A on nawet nie wiedział, że krzyczy. Szybko znaleziono wiadro z wodą i nareszcie ugaszono trawiący go ogień. Jeszcze przez chwilę krzyczał, gdy przestał się palić. Potem zamilkł. Milczała i reszta. Ledwo widział i słyszał, oszołomiony tym, co się stało.
Czuł zapach spalenizny własnego ciała przez następne kilka miesięcy. Wszystko przez butelkę zapalającą wrzuconą przez okno, mur-beton wina tego piekarza, szelmy zbłaźnionej. Choć litościwe obandażowano Insectum szmatami od czubków palców po koniuszki nadpalonych uszu, nikt nie był w stanie utrzymać na niego wzroku. Jego twarz wyglądała jak spalona wieprzowina owinięta bibułą. Gdyby nie wytarzał się w wilgotnej pleśni, jako żywo spaliłby się do cna. Nie to było jednak najgorsze. Ręce jego przestały być zdolne do zmiatania miotłą, nie mówiąc o przenoszeniu worków z mąką czy innych cięższych zadaniach. Leczenie trwałoby miesiącami, a do tego czasu byłby darmozjadem, którego widok oraz smród powodował mdłości. Jego dni w młynie były policzone, a Insectum dobrze o tym wiedział. Okres po wypadku był pod znakiem nerwowego oczekiwania, póki go nie wykopią. Wkrótce młynarz władował go na wóz, przejechał z łaski swojej w okolice pobliskiej osady i wyrzucił, sypnąwszy mu po łbie zaskórnikami z sakiewki, jako zapłata za darowany przez lata wysiłek.
Pierwszą rzeczą, jaką Insectum zrobił po uzyskaniu wolności oraz utracie miejsca, w którym dorastał, było położenie się na ziemi i przeklnięcie wszystkich piekarzy, młynarzy, jego matki, ogólnie to wszystkich. Jednocześnie nienawidził młyna oraz pragnął do niego wrócić. Przeleżał tak całą noc.
Drugiego dnia, postanowił umrzeć. Nie wstawał, czekając na śmierć głodową. Rychło się jej spodziewał, bo chudy był niczym stara szkapa, natomiast oparzenia powinny go dobić.
Trzeciego dnia, bardzo zgłodniał. A głód to despotyczny pan, więc Insectum ruszył w poszukiwaniu czegokolwiek do zapełnienia żołądka. Było mu wszystko jedno. Nie wiedział, co z sobą począć, ani gdzie się podziać. Nie obchodziło go również, co zje, więc zapchał się ziemniakami, znalezionymi w świńskim korycie. Czuł się bardzo podle, jakby spotkały go wszystkie nieszczęścia tego świata i każdy chciał jego śmierci. Na tych trzech, kluczowych dla niego dniach, się skończyło. Gdy oparzenia pokryły się grubymi jak chłopska dłoń strupami, podjął decyzję, że będzie żyć. Zdarzyło się to kiedy dzióbał apatycznie na odludziu jedną ze swoich ran, w które zdążyła wdać się zaraza. Memłał tym palcem w spalonej skórze, memłał, aż zauważył, że nie tylko on ją memla. Trzasnął się natychmiastowo po drażnionym miejscu, patrzy na rękę, a to komar. Nim zdążył nazwać w myślach to, co widzi, złośliwe stworzenie wyprostowało się i odleciało, nic nie robiąc sobie z uderzenia. Obudziło to w Insectum jakąś pierwotną, głęboko zakorzenioną oraz wytrenowaną przez lata chęć przeżycia, która została uśpiona. Stwierdził wtedy, że on jednak na to wszystko gwiżdże i jeśli i tak wszystko mu jedno, to chociażby z czystej złośliwości, tłamszonej przez te wszystkie lata najpierw butem matki, a potem młyna, będzie żył. Następujący po tym wydarzeniu żywot Insectum Triticum można przyrównać do karaczana, któremu odcięto łeb. Niby powinien dawno zdechnąć, a skubaniec pomyka po składówce. Za ostatnie groszaki wyżebrał od znachorki ziółka na infekcje, co odrobinę poprawiło sytuację. Jedzeniem nie musiał się przejmować, bo zjeść potrafił prawie wszystko, a przespać się można było bodaj w psiej budzie. Byt na skrajnym końcu biedy przychodził mu bezproblemowo niczym zjedzenie bułeczki z masełkiem, dawno się już przyzwyczaił. Gdy odrobinę wyzdrowiał, zwyczajowo od razu począł najmować się do różnych robót. Mało kto chciał go zatrudniać, ponieważ trudno było zaufać komuś, kto ukrywał się pod szmatami, lecz znajdowali się co jakiś czas desperaci z niższych sfer. Nie w sposób było teraz w nim rozpoznać kundla. Znowu przerzucał oborniki, wybijał robactwo, rąbał drewno za chleb, a parę razy zamotał się nawet w ciemne interesy i najął się do zakopania worków niewiadomego pochodzenia. Wszędzie go było pełno, u wielu elfów, i nie elfów, pracował, ale ostatecznie każdy go zapominał, przecież nikt nie zaprzątał sobie głowy przypadkowym łachmaniarzem. A Insectum z tego korzystał. Prędko pojął, jak działają ściany miast oraz jak się w nie wtapiać. Aby nie siać przestrachu na ulicach, nikomu swoich przypalonych członków, a tym bardziej twarzy, nie pokazywał. Jedynymi osobami, które widziały tą przerażająca mozaikę, pozostawali czeladnicy z młynarzem. Z biegiem lat Insectum zdołał opanować sposoby przetrwania niemalże do perfekcji, a przeżycie stało się niemal jego fachem.
» « Dodatkowe informacje:
> Insectum dobrze zdaje sobie sprawę, że jego imię oznacza owada. Zostało nadane przez jego matkę, której przypominał uporczywą glizdę. > Nigdy nie patrzy prosto w oczy. > Kiedyś aby zapchać ściskający z głodu żołądek, udało mu się przełknąć całą podkolanówkę. Uważa to za jedno ze swoich największych osiągnięć.
Mocne strony:
> Obyty ze sztuką przetrwania niemal w każdych warunkach. > Potrafi zjeść wszystko. > Zaskakująco silny jak na swoją niską wagę, przwyczajony do wymagającej pracy.
Słabe strony:
> Nikt nigdy nie zainteresował się jego edukacją, więc zaawansowane umiejętności w postaci liczenia oraz pisania przychodzą mu z ogromnym trudem. > Przez oparzenia ubyło mu zręczności, niektóre ruchy mogą wywoływać ból. Brakuje mu czucia w niektórych częściach ciała. > Brzydki jak noc.
Posiadane zwierzęta:
> Wszy
» «
Ostatnio zmieniony przez Triticum Insectum dnia Sob Lut 08, 2020 1:08 pm, w całości zmieniany 1 raz | |
|